– Maaaamo! – rozlega się przeciągły jęk młodszego, po którym następuje drugie „Maaaaamo!”, dobiegające z ust starszego.
– Słucham? – odpowiadam nieco nieuważnie, przyzwyczajona do niewymagających pilnej interwencji, acz rzewnych wezwań z pokoju dziecięcego.
– Zapomniałem.
Ech. Chyba każda mama zna ten ból – ból złudzenia, iż ciągle jesteśmy potrzebne, a wręcz niezbędne, swoim dzieciom od rana do wieczora. Przecież same nie potrafią nic. My już jesteśmy siedem czynności do przodu, a one jeszcze nie znalazły majtek pasujących do koszulki (kto, u licha, będzie na to zwracał uwagę?). I to wieczne, przeciągłe „maaaaamo”, z jak największą liczbą samogłosek w użyciu. Zawsze coś.
Rak jako wymówka?
Poznałam niedawno historię pewnej kobiety, która – bardzo oryginalnie – miała dużo na głowie. No wiecie, standardzik. Dzieci, praca, dom, gotowanie, sprzątanie, pomoc w komitecie rodzicielskim itd. Była bardzo zaangażowana w życie tak zwanej społeczności lokalnej, dając wszystkim wszystko z siebie. Bywała oczywiście zmęczona, ale jednocześnie czuła ogromną dumę – pomagała, była użyteczna i kochana, zawsze miała coś do zrobienia. Jej życie płynęło wartko aż do pewnego poranka, gdy wykonując krótkie samobadanie piersi kobieta wyczuła u siebie guzek. Sprawy potoczyły się błyskawicznie i oto kobieta leży na oddziale onkologii po operacji wycięcia raka piersi. Zdążyła w ostatniej chwili, bo jeszcze nie doszło do przerzutów. Kładąc się na łóżku szpitalnym, poczuła ulgę – ulgę, że już nic nie musi, nie musi nikomu pomagać, nigdzie jeździć, nikim się zajmować. Ulgę, że może się zająć sobą.Rak to oczywiście świetna „wymówka”, gdy chodzi o obowiązki domowo-społeczne, ale czy naprawdę musimy się posuwać do tak drastycznych ruchów? Osobiście wolałabym takiej historii uniknąć, jak pewnie my wszystkie, ale należy spojrzeć prawdzie w oczy. Dla wielu dorosłych pacjentów nowotworowych dopiero choroba staje się powodem, dla którego zatrzymują się w życiu i zadają sobie pytanie o to, jak się mają i czy są szczęśliwi. Czy otaczają się ludźmi, którzy ich inspirują i podnoszą na duchu, czy wykonują pracę, do której idą z radością, czy spędzają tyle czasu, ile chcą na realizacji swoich pasji i przyjemności? Dopiero choroba wyłącza automatycznego pilota, na którym funkcjonują. Granica między osobą zdrową a chorą jest bardzo cienka i lepiej jej nie przekraczać po to, by naprawdę zacząć żyć.
Zawsze coś…ważniejszego
Zawsze coś – w tym miesiącu znów mam więcej wydatków i nie mogę iść do dentysty/na siłownię/do kosmetyczki. Nie mogę czerpać radości z życia, bo nie mam na nowe buty zimowe/trzeba zrobić przegląd auta/wszystko drożeje. Nie mogę zarezerwować jednego wieczoru tylko dla siebie, bo dzieci tego nie zrozumieją/trzeba ugotować obiad na drugi dzień/warto by było zrobić porządek w szafce z dokumentami. Zawsze coś jest ważniejsze od nas samych.
Do niedawna bywałam zmęczona już od samego rana. Wstawałam dość dynamicznie, ale wpadając w koleiny dnia, z każdą kolejną godziną traciłam energię. Rutyna, frustracja, czarnowidztwo, brak perspektyw to były moje demony. Czułam, że się pogrążam, wegetuję, a winny jest świat i nieodpowiedni bieg wydarzeń, czyli tak zwany życiowy pech. Typowe „zawsze coś”. A to awaria pralki, brzydka pogoda, smog, niemiła pani w przedszkolu, brak postępów w rehabilitacji. Łatwo było mnie złamać. Wszystko zmieniło się niedawno, kiedy zrozumiałam dwie rzeczy:
– nadal jestem pod wpływem traumy, która mnie dotknęła i nie mam szans na „życiowe ogarnięcie” dopóki się nie uwolnię,
– mam dużo energii, tylko źle ją lokuję i sama sobie komplikuję życie, nie skupiając się na swoich celach i wartościach.
Życie poza głównym nurtem społeczeństwa – na świadczeniu pielęgnacyjnym, chwilowo bez pracy, pensji i wyzwań zawodowych – jest trudniejsze, gdyż nie ma komu ponarzekać. Osób w mojej sytuacji jest jednocześnie dużo i mało – dużo, bo niestety wiele dzieci wymaga opieki i rehabilitacji na co dzień, a mało, bo jesteśmy osobno, każdy ze swoim maluchem, skupiony na nim i jego potrzebach. Osoby niebędące w takiej sytuacji zwyczajnie nie rozumieją realiów, z jakimi się zderzamy i to jest normalne. Dlatego też trochę czasu zajęło mi zrozumienie, że sytuacja moja i mojego dziecka to jedno, a to, jak sobie z nią radzę to drugie i że tu jest ogromne pole do zmian. Wiele godzin medytacji, czytania, słuchania, pisania i analizowania doprowadziło mnie w końcu do odpowiedzi, którą system powinien mi podpowiedzieć już trzy lata temu. Doświadczyłam traumy. To dlatego „zawsze coś” mnie odciągało od radości życia, od nadziei i zaufania, że wszystko się poukłada. Przeszłam więc proces uwalniania się od traumy (zgodnie z książką „Uleczyć traumę” Petera A. Levine’a) i poczułam się lżejsza o 10 kg. Zrozumiałam, że nie mogę ciągle czegoś sobie nakazywać lub odmawiać. Muszę być dla siebie dobra, łagodniejsza, bardziej wyrozumiała. Odzyskuję teraz swoje ciało, komfort, uczę się swoich potrzeb od nowa. Na szczęście nie musiała mnie do tego motywować choroba, wystarczył ogromny dyskomfort życia codziennego.
Pozytywny egoizm!
Dagmara Skalska w swojej definicji pozytywnego egoizmu mówi:
Wcale nie chodzi o narcystyczną postawę czy nakłanianie do buntu. Raczej o poznanie własnego wnętrza i budowanie poczucia pewności, wartości i siły na tym, co jest w nas, nie na warunkach zewnętrznych, bo te są zwyczajnie zmienne.
„To, co jest w nas” – dlaczego tak często to zagłuszamy? Żyjemy jak się da, z rozpędu, w owczym pędzie. Tymczasem codzienny wybór aktywności po odpowiedzi na pytania: co jest dla mnie ważne? Czego potrzebuję? Co da mi i moim bliskim najwięcej korzyści? zmienia wiele. Przenosi nas z grupy biernych wykonawców do kreatorów, autorów swojego życia. Jeżeli natomiast nie da się na razie zmienić warunków – jak np. w przypadku niepełnosprawności dziecka czy sytuacji mieszkaniowej – można zmienić nastawienie. To naprawdę działa. Poczucie sensu, działanie z miłości, a nie z powinności, wdzięczność za wszystko, co się już dostało i co można dać innym – zmiana perspektywy to zmiana samopoczucia. Uwalnia kreatywność, sprawczość, przynosi nowe pomysły.
Przez wiele lat byłam osobą, dla której „zawsze coś” stanowiło ponurą mantrę. Szczęśliwie moje dość intuicyjnie dobierane praktyki, książki, kontakty doprowadziły mnie do tego punktu, w którym z radością się zadomawiam. Do punktu, w którym najwyższą formą buntu jest zadbanie o siebie. Do punktu, w którym umiem doceniać, kochać bez oczekiwań i zająć się sobą bez wyrzutów sumienia. Do punktu, w którym choć nie dostałam tego, co zamawiałam, uczę się doceniać smak nowego. Do punktu, w którym mam nadzieję nigdy nie będę potrzebować choroby, aby coś zmienić. Do punktu, w którym „zawsze coś” już nie zwalnia mnie z radości życia.