Lubimy wyzwania. Internet lubi wyzwania. Media społecznościowe lubią wyzwania. Blogerzy i blogerki lubią wyzwania, bo jednoczą, dają wspólny cel i poczucie, że nie jest się samemu. Wyzwania są też modne – dobrze jest ogłosić, że się w nich bierze udział, bo to zawsze przysparza choćby nowych czytelników. Idąc tym tropem też ogłosiłam swoje wyzwanie, ale nie było ono zbyt medialne. Nie miało też takie być, bo w zamierzeniu chodziło mi tylko o mnie, a że przy okazji jeszcze ktoś dołączył – to już bardzo dużo. Trwało 21 dni, bo jak wieść gminna niesie tyle potrzeba do wykształcenia nowego nawyku. Jako że szczęśliwie dobiegło końca 10 dni temu, niniejszym śpieszę donieść, jakie przyniosło skutki.
Geneza, czyli skąd pomysł na wyzwanie?
Dawno, dawno temu nie było komórek, internetów i social media. Ludziom żyło się nieco wolniej, nieco mniej kolorowo, ale jakby bliżej siebie. Potem nastała era cyfrowa i sporo się zmieniło. Ludzie są ze sobą, ale obok siebie. Nagminnym widokiem w restauracjach czy innych kawiarniach są telefony na stole, zaraz obok filiżanki z kawą, której zdjęcie już zbiera lajki na Instagramie. Nie da się ukryć, że powrotu do epoki sprzed wybuchu rewolucji cyfrowej nie ma, ale trudno też udawać, że w tym przypadku rewolucja nie pożera własnych dzieci.
Stosunki między ludźmi ulegają zmianie. Nasze relacje są płytsze, ale dzięki social media jest ich więcej. Mamy kontakt ze sobą 24 godziny na dobę, ale to kontakt bardzo powierzchowny, zapełniony emotikonami i skrótami myślowymi. Jest też bardziej realna strona tego zjawiska. Czy wiecie, że według danych Centers for Disease Control and Prevention codziennie ponad dziewięć osób ginie, a ok. 1150 odnosi obrażenia w wypadkach samochodowych z udziałem kierowców, których uwaga była rozproszona? (dane za autorami książki “Pełnia Twoich Możliwości”). Przyczyny to głównie jednoczesne prowadzenie pojazdu i pisanie SMS-a, sprawdzanie Facebooka i maili. Przestaliśmy też umieć się nudzić. Wystarczy wejść do pierwszej lepszej poczekalni w przychodni czy na przerwę do szkoły – wszędzie w rękach są telefony, a kciuki tylko migają. Czy to źle? Dobrze, ale tylko do momentu, w którym wszyscy są z tego powodu szczęśliwi. Jeżeli ktoś już nie umie przestać, robi się problem.
Brad Stulberg i Steve Magness w swojej książce “Pełnia Twoich Możliwości” (o której wkrótce napiszę) mówią wprost o uzależnieniu od smartfonów, które działa na takiej samej zasadzie jak uzależnienie od hazardu. Po pierwsze, jest miło (zazwyczaj), kolorowo, ciekawie. Po drugie, każde włączenie Facebooka czy Instagrama wiąże się z radosnym oczekiwaniem, czy dostałam nowe lajki, czy ktoś mnie docenił, co w oczywisty sposób podnosi samoocenę użytkowników (a czasem brak lajków lub tzw. hejt potrafią doprowadzić do decyzji o samobójstwie – niestety). Po trzecie, jest jeszcze coś takiego jak FOMO, czyli lęk przed tym, że gdy nie jesteśmy akurat online, coś ważnego nas omija, zostajemy więc na marginesie społeczeństwa. Kiedy robiłam sobie weekendy offline, zdarzało mi się taki podskórny lęk odczuwać. Zawsze tłumaczyłam sobie, że przecież korzystanie z social media to dla blogerki must-have sezonu, ale zaobserwowałam też u siebie wzrost pasywnego przeglądania stron. Od czasu do czasu lajk, mało głębszych treści, jałowość… Świadoma więc tych mechanizmów i powoli zaczynająca obserwować je u siebie, postanowiłam działać łagodnie, ale radykalnie zarazem. Stąd właśnie wzięło się wyzwanie “Wychodzimy z FOMO i negatywizmu”.
Wyzwanie “Wychodzimy z FOMO i negatywizmu”
W skład wyzwania wchodziły trzy działania na trzech najtrudniejszych dla mnie polach:
- zero narzekania w wirtualu i realu,
- przeglądanie mediów społecznościowych TYLKO o pełnych godzinach,
- zero pustych lajków – albo dodaję jeszcze komentarz, albo nie daję w ogóle lajka (to z inspiracji działalnością @manufakturasplotow na Instagramie, która taki eksperyment przeprowadziła u siebie i również u niej przyniósł niespodziewane rezultaty).
Co okazało się najtrudniejsze? Narzekanie w realu oraz kontrolowanie się, żeby wchodzić na FB czy Instagram tylko o pełnych godzinach. Okazało się, że nawyk sprawdzania w tzw. przerwie, co tam panie w social media jest BAAARDZO silny i trzeba się fizycznie zmuszać, żeby tego nie robić. Najbardziej pozytywne efekty – a nawet wymierne – przyniosła ostatnia część wyzwania, ale po kolei. Jakie wnioski wyciągnęłam z wyzwania?
Wnioski z wyzwania
1. Narzekanie to nawyk i można się go oduczyć, ale trzeba w to włożyć mnóstwo wysiłku
Jak wiecie, jestem młodą mamą, a co za tym idzie, bardzo często się nie wysypiam. Szczególnie ostatnio, bo powoli wchodzimy w fazę ząbkowania, a jeszcze nie wyszliśmy z fazy “infekcja goni infekcję”, więc bywa wesoło. Jednocześnie też prowadzę firmę, bloga, mam w domu przedszkolaka (nie, nie mowa o mężu ;p) i chciałabym robić coś dla siebie. Doba nie jest z gumy i żonglowanie tymi wszystkimi powinnościami jest bardzo trudne, ale spodziewałam się, że tak będzie. Mimo to złapałam się na tym, że gdy ktoś mnie pyta, co u mnie albo jak sobie radzę, zamiast dostrzegania dobrych stron wciąż narzekam. A to, jak mi ciężko, jak nikt mnie nie docenia itp. itd. Tym samym roztaczam wokół siebie negatywną energię i takowa do mnie wraca, więc nie przynosi mi to niczego dobrego. Stąd pomysł na umieszczenie w wyzwaniu tego punktu, i o ile bardzo łatwo przyszło mi nienarzekanie w wirtualu, to w realu ponosiłam często porażki, ale nie rezygnowałam.
Efekt: bardziej zmobilizowana i ogarnięta ja oraz bardziej zadowolona rodzina, w dodatku chętniejsza do współpracy. Czyli warto było i ten punkt na pewno wdrożę dalej.
2. Media społecznościowe pełne są pustych, powierzchownych treści.
Wiem, że Ameryki nie odkryłam, ale zmuszenie się do kontrolowanego korzystania z social media sprawiło, że popatrzyłam na nie niejako z boku. I co dostrzegłam? Ludzi, którzy ze wszelkich sił starają się zaistnieć, ale w tym celu robią wiele rzeczy na pokaz (czyli tzw. pozerów), ludzi, którzy chętnie dają lajki, ale nic za tym nie idzie, ludzi, którzy udostępniają różne rzeczy, ale właściwie nie wiadomo po co, ludzi, którzy prześlizgują się przez poważne kwestie, ludzi, którzy szukają możliwości zarobku i robią to często w dość ordynarny sposób itd. itp. Ile typów ludzkich, tyle rodzajów użytkowników, ale przecież każdy ma wybór i sposób konsumpcji nie musi zakładać “łykania” wszystkiego, jak leci. Często wchodzenie do mediów społecznościowych stanowi ucieczkę – od nudy, kłopotów w realu, ważnego zadania. Często jest elementem prokrastynacji, a czasem wyrazem tego, w jak bardzo niewłaściwym miejscu w życiu właśnie się znajdujemy. Słowem, stanowi katalizator przeżyć w realu i warto mieć tego świadomość. Wiadomo, wylewanie dziecka z kąpielą też nie jest rozwiązaniem, dlatego nie uciekam z social media, ale narzucam sobie ograniczenia, aby było to korzystanie świadome i sensowne.
3. Pisanie komentarzy towarzyszących lajkom MA OGROMNY SENS.
To była chyba najmilsza i najbardziej zaskakująca część wyzwania. Po pierwsze, musiałam się wysilić. Gdy np. jakieś zdjęcie mi się spodobało, zanim kliknęłam na przysłowiowe serduszko musiałam sama się zastanowić, dlaczego w ogóle mi się podoba, co jest w nim wyjątkowego i czy jest na tyle, żeby dawać lajka, no i jak to odpowiednio ubrać w słowa. Po drugie, okazało się, że gdy swój wybór trzeba uzasadnić, staje się on bardziej ekskluzywny. Pewne lenistwo umysłowe, które idzie za bezmyślnym klikaniem “Lubię to” też okazuje się nawykiem i to męczącym. Kiedy zdecydowałam, że każdemu lajkowi musi towarzyszyć komentarz, okazało się, że:
- nawiązuję nowe relacje właściwie bez wysiłku,
- ludzie czują się docenieni, co zawsze niesie ze sobą dobro,
- moje konta mają więcej użytkowników,
- czuję się lepiej, gdy mówię ludziom pozytywne rzeczy, bo poprawiam ich samopoczucie, a więc i swoje,
- social media zaczynają nabierać sensu…
To jest kolejna rzecz, która zostaje ze mną po wyzwaniu i którą bardzo gorąco Wam polecam – dawajcie komentarze, jeżeli dajecie lajka. Ludzie poczują się docenieni, Wam będzie milej i w ogólnym rozrachunku wszyscy na tym dobrze wyjdą. A gdy nie potraficie wymyślić odpowiedniego komentarza, to znaczy, że i lajk się nie należy.
Podsumowanie podsumowania
Jestem bardzo zadowolona z wyzwania. Nauczyło mnie wiele i przyniosło właściwie samo dobro. Może nie są to rzeczy wymierne (no, poza nowymi followersami ;p), ale trwałe i wartościowe. Wniosek nasuwa się pewnie dość nudny – że uważność i ŚWIADOME korzystanie z narzędzi internetowych są warte wysiłku i przynoszą pozytywne efekty. Czyli znów to samo – świadome życie = lepsze życie 🙂
