Wyznania (byłej) pracoholiczki

Praca. Jeden z najistotniejszych elementów życia, a dla wielu nawet najistotniejszy. Praca świadczy o naszym statusie, możliwościach, upodobaniach, celach. Wokół pracy kręci się życie – myślimy o niej, poświęcamy jej czas, jest źródłem frustracji, ale też satysfakcji. Dzięki pracy mamy co jeść, ale przez pracę często nam się jeść nie chce. A co się dzieje, gdy praca zajmuje nienależne sobie (raczej) pierwsze miejsce w życiu?
Byłam kiedyś pracoholiczką. Nie wiem, skąd to się wzięło. Może po prostu poczułam, że jestem w czymś naprawdę dobra i (jak się postaram) będę miała z tego równie dobre pieniądze? Odkąd zaczęłam pracować jako tłumaczka, a moje doświadczenie i umiejętności stawały się coraz godniejsze uwagi, coś mnie opętało. Byłam już wtedy z moim przyszłym-obecnym mężem, ale on pracy poświęcał prawie tyle samo czasu, co ja, więc nie stanowiło to problemu. Brałam niemal wszystkie zlecenia, które mi proponowano. Niezależnie od krótkości terminu, złożoności zagadnienia. Jakość nieco na tym cierpiała, ale rachunek wystawiany na koniec miesiąca doskonale to równoważył. Potem były studia podyplomowe i założenie firmy. Choć myślałam, że to niemożliwe, pracowałam jeszcze więcej. Święta, weekendy? Komputer, kawa, Internet, muzyka w tle i jedziemy z tłumaczeniem.
 
Byłam zmęczona i sfrustrowana, ale czułam to rzadko. Miałam tyle pieniędzy, ile zawsze chciałam, ale nie miałam kiedy ich wydawać. Z chłopakiem i znajomymi spotykałam się rzadko, bo wolałam klepać zlecenia. Naprawdę to lubiłam – ten flow, adrenalinę przy krótkim deadlinie i rosnący stan konta. Przy mnie Mordor na Domaniewskiej to było przedszkole Montessori. Oczywiście wszystko do czasu.
 
Nie, nie dotarłam do stanu przedzawałowego, ani nie przestałam poznawać własnej rodziny. Po prostu moja ówczesna przyjaciółka zaszła w ciążę. Pracowała na etacie, kariera nie była nigdy przedmiotem jej ambicji, więc w tym stanie odnalazła się doskonale. Ja z kolei przeżyłam rodzaj szoku – jak to, moja rówieśniczka, znana od tak dawna, w ciąży, a co ze mną? Priorytety powoli zaczęły się przestawiać.
Pracoholikiem nie przestaje się być z dnia na dzień. To proces, który potrzebuje czasu i odpowiednich warunków. Jest jak gen, który uaktywnia się w stosownych okolicznościach. U mnie impulsem do zmian było to, że dostrzegłam, jak mało czasu spędzam z moim (już) mężem, jak powoli przestaję być na czasie z jego sprawami. Potem doszło marzenie o dziecku, którego spełnienie wymagało trochę czasu i cierpliwości. Choć pracowałam przez całą ciążę i wróciłam do pracy, gdy synek miał miesiąc, teraz już nie nazwę się pracoholiczką.
 
Nadal prowadzę firmę i biorę sporo zleceń, ale nigdy zbyt dużo. Dbam o jakość, rezygnuję z tematów, które nie do końca leżą w sferze moich zainteresowań i nigdy nie pracuję w święta. Gdy jestem w pracy – pracuję, gdy jestem z rodziną – jestem z nią na 100%. Efekt? Większy spokój i (paradoksalnie) satysfakcja z pracy, ale i też niestety mniejszy stan konta. Dążę cały czas do zmian, chcę się rozwijać, bo praca wciąż jest dla mnie bardzo ważna – ale nie najważniejsza.
 
 
Nie dalej jak wczoraj, całkiem przypadkiem obejrzałam materiał o poławiaczach langust w Tajlandii. Jest to praca w ciężkich warunkach, niebezpieczna, fizyczna, ale pan, który o niej opowiadał czerpał z niej ogromną satysfakcję. Gdy dziennikarka spytała go, ile langust dziennie łapie, odpowiedział, że nie liczy, bo dla niego każda chwila w pracy jest ważna, nawet gdy nic nie złapie. Podejście zgoła odmienne od naszego “zachodniego” rozliczania i żyłowania wyników. Z kolei od kilku dni po sieci krąży cytat z wypowiedzi Elona Muska (tego od Tesli i latania w kosmos), krytykującej pracownika, którego nie było w pracy z powodu narodzin dziecka. Wywołał on wiele komentarzy, a mnie przywiódł do wniosku, że życie to jednak zawsze sztuka wyboru. Są tacy, którzy pchają nas, szaraków, do przodu – lekarze, wynalazcy, wielcy przedsiębiorcy, politycy. Są tacy, którzy nas ratują, gdy my świętujemy. Są zawody z misją, pasją i dyżurem całodobowym. Ci jednak, którzy je wybierają, muszą być świadomi wszystkich konsekwencji lub zacząć dyktować swoje zasady. 
 
Nie da się uciec od tego, że niemal każdy dorosły człowiek musi z czegoś żyć, a więc i zarabiać, a więc i pracować. Ważne, żeby nie zaburzyć proporcji, znajdować w swojej pracy sens i nie pozwolić jej na wprawianie nas w stan frustracji, a gdy tak się dzieje – wzorem milenialsów nie bać się jej zmiany. Teraz, gdy w głównym nurcie znalazł się minimalizm i uważność, nastał dobry czas, by popatrzeć na siebie i sprawdzić, czy wszystko nam pasuje.
 
Żyć, aby pracować? Pracować, aby żyć!
 
 

2 komentarze do “Wyznania (byłej) pracoholiczki

  1. Zgadzam się w 100% 🙂 Czasem bardzo trudno o tę równowagę, trzeba sporo wysiłku włożyć w poznanie siebie i dowiedzenie się, co jest naprawdę dla mnie ważne, ale warto. Wtedy łatwiej rezygnować z różnych rzeczy, a mimo to nie żałować. Pozdrawiam!

  2. Odpoczywać również trzeba się nauczyć. Jeśli człowiek lubi pracować i czuje, że to, co robi rzeczywiście ma sens, daje mu satysfakcję i pieniądze, łatwo popaść w stany, o jakich piszesz – nawet nie wiadomo kiedy przestać korzystać z różnych fajnych wydarzeń, jakie mają miejsce obok nas. A przecież za jakiś czas nie będzie ważne, ile tekstów się dla kogoś napisało, ale jak przeżyło się lato albo jak cudownie było spędzić wieczór z koleżankami. Tak jak mówisz – i tak jak zawsze – ważna jest równowaga.
    Pozdrawiam ciepło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *