Chwilka ciszy na blogu i już lekki niepokój się pojawia. Ostatni wpis o tym, jak przestać się martwić okazał się być bardzo popularny, co mówi mi, że niestety wszyscy zbyt dużo się martwimy. Co dzień pracuję nad tym, żeby tego nie robić, ale gdzieś z tyłu głowy cały czas mam obraz dzieci w oblężonym Aleppo czy brutalność polskiego języka polityki, gdzie ten, co z nami jest dobry, a co przeciw nam – najgorszy. Jak tylko mogę, staram się z mojego miejsca na ziemi jakoś pomagać, działać, ale czasem nadchodzi taki moment, że trzeba usiąść i odpocząć. Jak sobie wtedy poprawić nastrój? Ja znalazłam trzy sposoby, a wszystkie książkowe, więc chwilę Was nimi ponudzę (a przy okazji może podpowiem drobny prezencik?) 🙂
Pierwsze jest “Hygge. Klucz do szczęścia”, bo przeczytane właściwie chwilę temu. Nie da się ukryć, że jesień, chłód i ciemność oraz zbliżające się Święta sprzyjają zjawisku hygge i napędzają mu niesamowity wręcz marketing. W Polsce zresztą to jeszcze nic, bo w takiej na przykład Wielkiej Brytanii powstaje na ten temat mnóstwo publikacji, gadżetów i innych kolorowanek dla dorosłych. Sądząc po popularności mojego wpisu na ten temat w Polsce hygge również trafiło na podatny grunt. Książka zaś, o której tu piszę, to rodzaj takiego małego podręcznika po sztuce szczęścia w stylu duńskim, gdyż jej autorem jest Meik Wiking, czyli dyrektor Instytutu Badań nad Szczęściem w Kopenhadze.
Co można znaleźć w “Hygge. Klucz do szczęścia” i czy warto tam tego szukać? To jak zwykle kwestia gustu. Książka jest przepięknie wydana, bogato ilustrowana i napisana prostym językiem, więc łatwo i szybko się przyswaja. Nie wywróci ona na pewno niczyjego poglądu na świat, ale uprzyjemni kilka chwil. Oprócz krótkiej historii i opisu hygge można tu znaleźć wiele praktycznych sposobów na przywołanie tego uczucia? zjawiska? na co dzień, jak np. kolacja z przyjaciółmi w świetle świec, jazda na sankach czy piknik na plaży. Prosto? Pewnie, że tak, ale to, co mogłoby być słabością tej książki, staje się jej siłą. Wszyscy bowiem jesteśmy niezwykle zapracowani i zabiegani, więc na co dzień i tak nic więcej, niż drobne przyjemności nam się pewnie nie uda (realizm, nie pesymizm). W myśl zasady “mniej znaczy więcej” autor zaprasza nas do odnowienia kontaktu ze znajomymi, radości z czasu z rodziną i uprzyjemniania każdego aspektu życia – od podróży do pracy po świąteczne porządki. To akurat do mnie trafia, a my, Polacy, chyba za rzadko dbamy o jakość i przyjemność życia codziennego, starając się nadrobić to w weekendy. Może warto więc na chwilę zwolnić i pomyśleć o niebieskich migdałach? Meik Wiking tak robi i chyba dobrze na tym wychodzi 🙂
Każdy lubi dostawać prezenty, nie wyłączając mnie. Ten jednak naprawdę mnie zaskoczył i sprawił, że poczułam się trochę doceniona. Mowa o drugiej książce, którą dziś polecam na poprawę nastroju. Podpowiem – było o niej na moim FB, dotyczy Audrey Hepburn i jest wizualnie przepiękna. Tak, to “100 powodów, by pokochać Audrey Hepburn” autorstwa Joanny Benecke, Wydawnictwo Dolnośląskie. Dla wszystkich Audrey-filek to gratka głównie z uwagi na mnogość przepięknych zdjęć – oprócz tych najsłynniejszych są też fotki z domowego archiwum AH i te po prostu mniej znane. Jak sam tytuł mówi, w książce znajduje się równo sto powodów, dla których warto pokochać Audrey. A czy warto pokochać ją samą?
Życiorys AH znam już dość dobrze, mnogość kreacji filmowych również, czym więc zaskoczyła mnie ta książka? Po pierwsze, świetnym doborem zdjęć – wizualnie to prawdziwe cacko. Po drugie, ciekawostkami dotyczącymi jej strojów, ról czy kontaktów z ludźmi. Po trzecie, tym, że doskonale odbiorą ją zapewne wszyscy “pinterestowcy”, bo z tym portalem bardzo mi się kojarzy ze względu na zestawienie zdjęć i treści. Słowem – godne polecenia wszystkim Audrey-holiczkom i tym, którzy lubią estetyczne albumy o ciekawej treści.
Miłość matczyna. Temat rzeka, przez każdą kobietę odkrywany na nowo. O tym też jest moja trzecia książka, najkrótsza i przyprawiająca o największe wzruszenie. Całkiem niedawno wpis o niej znalazł się na blogu nebule.pl i tak jak jego autorka, ja również po jej przeczytaniu ryczałam jak bóbr. Aż trudno uwierzyć, że taką treść udało się autorce, Astrid Desbordes, zmieścić na 20 kartkach. Co więcej, to świetna propozycja nie tylko dla mamy, ale i dziecka, bo są tu przepiękne, ale proste ilustracje, dodające jej wiele uroku. O co chodzi?
Chodzi o książkę “Miłość”, doskonały prezent dla każdej mamy i dla każdego dziecka. W skrócie – mama usypia synka, a ten przed snem pyta, czy będzie go kochała przez całe życie. Cała książka jest odpowiedzią na to pytanie, prostą, życiową i trafiającą w sedno. Bez chusteczki się nie obędzie, ale rzewnie polecam.
Czasy się zmieniają, lata mijają, a moim najlepszym sposobem na relaks pozostaje czytanie. Mam nadzieję, że ta forma aktywności w społeczeństwie nie zginie, a jeżeli Wy macie jakieś swoje książkowe propozycje na poprawę nastroju, chętnie o nich przeczytam 🙂