Jest taki obraz Gustava Klimta, który bardzo pasuje do dzisiejszego klimatu na blogu:
Bo choć Audrey Cafe przyjmuje na pysznej kawie już od roku, a ja miałam naprawdę szczere i ambitne plany związane ze świętowaniem tej daty, to na razie je odłożyłam na bliżej nieokreśloną przyszłość. Bowiem tak jak u Klimta i u mnie radość z tego, że coś (blog) żyje miesza się ze smutkiem, że coś (ktoś) umarło. Pewnie strzelam sobie teraz w marketingową stopę, ale cóż, niech będzie.
Styczeń to dziwny miesiąc. Z jednej strony, jest w nim mnóstwo optymizmu, zaczynania od nowa, wiele postanowień, planów i marzeń. Z drugiej strony, pogoda średnia, rozkwit infekcji, do tego najbardziej depresyjny dzień roku (16.01 – Blue Monday) i spadek motywacji. W moim przypadku jest to też miesiąc szczególny, bo to czas urodzin, ale i odejścia kilku bliskich mi osób. Tak się też paradoksalnie złożyło, że dziś przypadają pierwsze urodziny bloga, który powstał w rocznicę śmierci Audrey Hepburn. Tak to się splata jak na obrazie Klimta.
Nie potrafię dziś cieszyć się tak, jakbym chciała, a to za sprawą pewnego człowieka, którego niestety nie ma już wśród nas.
Otóż wyobraźcie sobie młodego chłopaka, tak dwa lata starszego od Was. Zawsze aktywny, kochał sport i pewnie dlatego poszedł na AWF. Uprawiał wiele różnych dyscyplin, dawał z siebie wszystko, a ludzie go kochali. Po studiach pracował jako trener, robił sporo ciekawych rzeczy. Miał kochającą rodzinę, wspierające siostry, no po prostu bajka. Pewnego dnia gorzej się poczuł, więc jako sportowiec postanowił nie tracić czasu i się przebadać. Diagnoza była niczym grom z jasnego nieba – białaczka. Szybko podjęte leczenie, męczące przygotowania do przeszczepu szpiku. Jest, udało się. Zajęło mu to ponad rok, ale wyszedł z tego. Odtąd regularne badania, spokojniejsze życie, delikatny powrót do sportu i ciągle obecne leki. Wszystko szło ku dobremu, aż tu nagle…
Dziś jest jego pogrzeb. Nie mogę niestety na nim być, ale jako że jego rodzina była/jest mi bliska, a chłopak był naprawdę fajny, postanowiłam odroczyć świętowanie urodzin i w ten sposób oddać mu rodzaj hołdu, choć to dziś bardzo niemodne słowo.
Kiedy byłam mała, myślałam, że umierają tylko ludzie bardzo starzy, po prostu zasypiając i już się nie budząc. Kiedy trochę urosłam, przekonałam się, że umierają też ci odrobinę młodsi i kilkoro dzieci, ale bardzo rzadko. Kiedy stałam się już zupełnie duża, okazało się, że umierają wszyscy, bez względu na wiek, stan zdrowia czy styl życia. Po prostu pewnego dnia ich świeczka gaśnie i tyle. Odkąd doświadczyłam brutalności czyjegoś odejścia, samotności, z jaką nas zostawia, nie mogłam się nadziwić filmom sensacyjnym – tam ludzie ginęli jak muchy, ale nigdy nie było smutku, pogrzebu czy żałoby. Taki danse macabre popkultury. Teraz wiem, że nawet śmierć jest różna – czasem nagła, czasem wyczekiwana (ano), często znienawidzona, a zawsze pozostawiająca po sobie pewną pustkę.

Ludzie umierają i rodzą się każdego dnia. Co dzień ktoś płacze ze smutku, a ktoś inny z radości. Jest tak jak u Klimta – śmierć przeplata się z życiem, nadając mu smak. Doświadczając ulotności, mamy szansę nauczyć się doceniania tego, co mamy, co wciąż możemy czuć/poznawać/przeżywać. Sens życia jest prosty, a jednocześnie najtrudniejszy – żyć najlepiej jak umiemy. Nie tracić czasu, nadawać chwilom znaczenie, nie oglądając się na opinię innych. Patrzeć do przodu, ale być tu i teraz. Nic więcej nie możemy zrobić.
Dziękuję wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom bloga za to, że wytrwaliście ze mną przez ten rok. Obiecuję poprawić to, co trzeba, pisać o tym, co ciekawe i nie zanudzać. Dziękuję i proszę o jeszcze 🙂
Jeżeli macie ochotę, piszcie w komentarzach, czego byście życzyli Audrey Cafe na kolejny rok – jakie tematy, działy, a może coś Was wybitnie nudzi? Z góry dzięki!