Dziś poniedziałek. Oto prawda objawiona, warto było otworzyć mojego bloga, co? No dobra, postaram się sprawić, żeby jednak tak było.
Za nami tzw. długi weekend, w który przypadało także święto zwane Dniem Matki. Cały polski świat pośpieszył mamom z życzeniami – od Lidla i Biedronki po producentów psiej i kociej karmy (tak, psia i kocia mama to też mama :)) W takich okolicznościach przyrody nieco zdezawuował się fakt, że doświadczenie bycie matką to zazwyczaj trudna sprawa i żaden bukiet róż tego nie zmieni. Oczywiście zaraz po takim stwierdzeniu należy zapewnić, że nic piękniejszego w życiu mi się nie zdarzyło i tak też zapewniam, ale…
Nie chcę mówić o tak zwanych trudach macierzyństwa, bo kto zainteresowany ten zapewne znalazł jeden z milionów blogów “parentingowych” i tam o nich przeczytał, lub zna z autopsji. Ja chciałam o tej epifanii, co w tytule.
Czynność jak każda inna, tyle że na świeżym powietrzu. Niestety, nie jestem szczęśliwą posiadaczką własnego kawałka ziemi porośniętego trawą, ale na występach gościnnych u rodziny przypadło mi to zadanie do wykonania. Wzięłam się za nie dość ochoczo i z satysfakcją przyglądałam się, jak pada kolejna stokrotka, gdy nagle zdarzyło się to…epifania.
Epifania, czyli objawienie, olśnienie. Otóż wiele osób śmieje się z tego, że teraz większość moich rówieśników i ludzi nieco młodszych przypisuje swoje niepowodzenia, porażki i problemy tak zwanemu trudnemu dzieciństwu. No bo niby nic łatwiejszego, jak zamiast zająć się swoim życiem zrzucić wszystko na nadopiekuńczą matkę czy nieobecnego ojca i już. Czym jest to “już”? Stagnacją, brakiem zmian, brnięciem w pasywność. Zdarza się, a i ja znam wiele osób, które wolą chować głowę w piasek, niż zająć się swoimi problemami. Jest jednak jedno “ale” i to ono było przedmiotem tej mojej epifanii. Otóż tak, to, jacy byli rodzice i jak nas wychowywali MA znaczenie, a szczególnie nabiera go wtedy, kiedy sami stajemy się rodzicami (kolejny raz: zwierzaki też się liczą!).
W chwili, gdy na teście ciążowym widzi się dwie kreski, a czasem nawet wcześniej – gdy “stara się” o dziecko, zewsząd otrzymuje się porady, wskazówki, zalecenia. Internet, rodzina, znajomi, nieznajomi, lekarze, aptekarze, kosmetyczka, dentysta, pani z warzywniaka – każdy coś wie, a najczęściej wie lepiej. Na każdym kroku podkreśla się, jaki wpływ na dziecko i jego przyszłe życie mają WSZYSTKIE decyzje rodziców z nim związane. Skoro tak, to dlaczego niby starszych pokoleń miałoby to nie dotyczyć? Logiczne – skoro babcia mojego dziecka wie lepiej, co powinnam zrobić, czyż to, co ona zrobiła, nie ukształtowało jej dziecka, a mojego męża? W jakiś sposób tak, i o to właśnie mi chodzi.
Całkiem niedawno przeczytałam w jakiejś gazecie wywiad z autorką książki “Matka mojej matki”, Justyną Dąbrowską. Był jak miód na moje uszy, jak balsam na skołatane serce, jak coś, czego bardzo mi brakowało. Autorka jest dziennikarką i terapeutką, a prywatnie babcią, której przypadł przywilej uczestnictwa w porodzie wnuka. Książki nie czytałam, przyznaję się bez bicia, ale sam wywiad z tą kobietą dał mi wiele. Mówi ona o tym, jak być mądrą babcią, jak towarzyszyć dziecku w stawaniu się rodzicem, zamiast pouczania, strofowania i wywierania presji. Mówi o szacunku i ufności w mądrość swojego dziecka, o tym, jak go nie zdradzić, jak mądrze być. To jak wołanie na puszczy, bo gdzie się nie obrócę spotykam, dostrzegam, słucham o babciach władczych, wręcz despotycznych, szantażujących, dominujących, absolutnie-nie-słuchajacych-tego-co-się-do-nich-mówi. O babciach, które zanim choćby przywitają się ze swoim dzieckiem, ściskają już w objęciach wnuka. Poniekąd wszyscy dajemy na to przyzwolenie, mówiąc sobie pod nosem “w końcu babcia jest od rozpieszczania”, ale nie da się uciszyć jęku zawodu, gdy siłą rzeczy porównuje się to, jaka ta obecna babcia była jako mama.
Nie da się spokojnie patrzyć na to, jak babcia tuli do siebie niemowlę, nie myśląc o tym, że dla swojego dziecka była zimna i daleka. Nie da się przyjmować pieniędzy dla malucha na zabawki, nie myśląc o tym, że nam to skąpiła, a w dodatku teraz tylko bierze. Przykro jest patrzeć na to, jak dziadek nie interesuje się tym, co wnuczek lubi, wiedząc, że swoimi dziećmi też się nie przejmował. Itp. itd. Przykładów jest mnóstwo, choć oczywiście na świecie jest też wiele “zdrowych” babć i dziadków, którzy byli i są świetnymi rodzicami, jednak mi chodzi o tych, którzy mieli mniej szczęścia. Jest to frustrujące i przykre, ale często się to ukrywa, żeby nie grzebać w ranach, zostawić blizny i zakryć je tatuażami obecnych przeżyć (cóż za porywająca metafora ;p). Wiem coś o tym i ta świadomość mnie męczy-dręczy.
Poza uważnością na ten temat i byciem najlepszą mamą, jaką potrafię, nie mam zbyt wiele pola do manewru. Mają je za to wszystkie babcie i dziadkowie, którzy wiedzą, że mogliby coś poprawić w swoim rodzicielstwie. Wszystkim gotowym do narzekania, że “tak rzadko mnie odwiedzacie”, “umrę zanim doczekam się wnuka”, “jestem taka samotna, a wy tacy zapracowani”, przypominam, że wszystko ma swoją przyczynę, a to, że ktoś jest 50+ nie oznacza patentu na rację. Nie jesteście faraonami, którym należy się bezwzględny szacunek i składanie hołdu. Co więcej, wcale nie uważam, żeby należał wam się jakikolwiek szacunek ponad normę, jeżeli na niego nie zasłużyliście w oczach dziecka. Za to należy się on dzieciom, które niejednokrotnie mogłyby wyliczyć powody, dla których przez was płakali.
Nie chcę uderzać w dramatyczne tony, bo zazwyczaj to i tak nic nie daje. Mam tylko jedno wezwanie do nas wszystkich – ludzi różnych płci, pokoleń, doświadczeń, wieków – bądźmy solidarni i szanujmy się! Rodzice, pamiętajcie, że wasze dzieci nadal na was patrzą, nawet jeżeli są już mocno dorosłe, i szukają potwierdzenia W CZYNACH, że je kochacie. Dzieci, pamiętajcie, że rodzice czasu nie cofną i nie naprawią błędów z przeszłości, ale możecie dać im szansę teraz lub dać im i sobie spokój, samemu zajmując się swoimi problemami. Dziadkowie, to, że jesteście starsi nie oznacza, że macie rację. Chcecie szacunku? To szanujcie innych.
I to jest właśnie moja epifania nad kosiarką.