Minimalizm a rodzina

“Rodzina, ach, rodzina… Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest, lecz kiedy jej ni ma, samotnyś jak pies…” Tutututu, tutututu. Tak sobie ostatnio podśpiewywałam przy okazji kolejnego rodzinnego posiłku, spędzonego w atmosferze miłej, bo chwilowej. Tekst napisany tak dawno, a jednak aktualny nad wyraz, skłonił mnie do zastanowienia się nad minimalizmem w tej właśnie sferze życia.
Kiedy byłam młodsza i mieszkałam z rodzicami, w naszym mieszkaniu było mnóstwo rzeczy. Nic konkretnego i nic czym można się było pochwalić, a jednak wyglądały z każdego kącika i zbierały kurz. Miałam mało ubrań, książek, nie mówiąc o takich luksusach jak płyty czy komputer. Tak jak spora część pokolenia mojego i moich rodziców cierpiałam na poczucie braku. Moi rówieśnicy mieli fajne nowe ubrania – ja znałam wszystkie lumpeksy w okolicy. Moi rówieśnicy mieli nowe rowery, rolki itp. – ja pasjonowałam się tańcem i mnóstwo czytałam. Wyrobiłam w sobie dbałość o świat wewnętrzny, skoro zewnętrzny niezbyt mi odpowiadał. Dzięki temu udało mi się nie utożsamiać wartości człowieka z wartością np. tego, w co jest ubrany. Nie zrozumcie mnie źle – nie skarżę się ani nie narzekam, po prostu tak nam się wtedy układało i z tej perspektywy próbuję zrozumieć, dlaczego dla moich rodziców wyrzucenie czegoś do śmieci zamiast wyniesienia do piwnicy na wieczne nienaprawienie było małą tragedią. To historia naszego kraju i jego obyczajowość, przymus wyrobienia w sobie umiejętności godnych Adama Słodowego (choćby słynne punkty repasacji pończoch) sprawiły, że moi dziadkowie, a potem rodzice szanowali wszystko, co udało im się zdobyć, z niechęcią myśląc o pozbyciu się tego. Właśnie – zdobyć. W dzisiejszej kulturze nadmiaru ciężko jest to w ogóle pojąć.

 

Rok temu sama zostałam mamą. O ile udało mi się nie oszaleć podczas ciąży na punkcie wszystkich “słodkich” ubranek i tysiąca gadżetów, o tyle po pojawieniu się malucha na świecie nieco zwariowałam. Głównie na punkcie książeczek (chyba mam to w genach) i kilku (no dobrze, kilkunastu) zabawek, jak się okazało pseudoedukacyjnych. Kilka miesięcy i wyciągów z konta później otrzeźwiałam i z przerażeniem spojrzałam na miejsce zabaw synka w domu – było pełne plastiku (ale pozbawionego BPA – to zło), porzuconych klocków i niekompletnych samochodzików. Zrozumiałam, że przelałam częściowo moje dziecięce poczucie braku na pierworodnego. Zbiegło się to w czasie z szybszym rozwojem malucha i moim ponownym odkryciem minimalizmu. Skutki? Natychmiastowe.
Po kilku lekturach i wielu przemyśleniach dotarło do mnie, że:
1. W rodzinie zawsze znajdą się jakieś wyrzuty, ale choćby nie wiadomo, co robić, nie da się jej członków wymienić (poza członkami nabytymi typu mąż :p), więc dla ułożenia cywilizowanych relacji i dla dobra spożywania wspólnych posiłków w spokoju, trzeba zrezygnować ze swoich oczekiwań, pretensji i roszczeń wobec nich. Jeżeli coś nas męczy, warto zdobyć się na szczerą rozmowę. Jeżeli nawet niczego nie zmieni, nam będzie o wiele lżej i przynajmniej będziemy uczciwi wobec siebie. W przypadkach skrajnej niereformowalności – po prostu zamilknąć i zająć się sobą 🙂
2. Dziecku nie zależy na zabawkach, za to zależy mu na rozwoju i bliskości. Do obu tych rzeczy wcale nie potrzeba 15 książeczek edukacyjnych, trzech hulikul ani pięciu piłeczek – wystarczą dwie, a do tego dużo pomysłowości, otwarcia, ciekawości i miłości. Powinno wystarczyć przynajmniej do drugich urodzin 🙂
3. Każdy z nas ma limitowany czas obecności na świecie. W dodatku już na początku ląduje w rodzinie, której nie wybierał, ale którą uczy się kochać i doceniać, i vice versa. Nie zawsze się to udaje i ludzie wychodzą z tego mniej lub bardziej potłuczeni, ale warto pamiętać, że…to się kiedyś skończy. W mojej rodzinie zdarzyło się już kilka przedwczesnych odejść i zawsze wiązały się z żalem, że czegoś nie zdążyło się zrobić. Warto o tym pamiętać przy kolejnej kłótni czy licytacji, kto ile zrobił i dla kogo.
4. Nasz świat mocno pędzi do przodu i ciągle czegoś od nas chce, a przynajmniej tak nam się wydaje. Dla bliskich, znajomych, przyjaciół, dzieci mamy wiecznie reglamentowany czas, w dodatku dzielony między komórkę, telewizor i nasze problemy. A gdyby tak spotykając się z kimś czy spędzając z nim czas po prostu być? Wyłączyć telewizor, odrzucić męczące myśli i wyłączyć powiadomienia w komórce? Dwie godziny takiego bycia “z” kimś są więcej warte niż pół dnia z komórką w ręku. W dodatku dzieci choćby ciągle nas obserwują i uczą się, jak się przebywa z innymi ludźmi, więc pytanie, jak chcemy, żeby kolejne pokolenie spędzało wspólnie czas? To się zaczyna teraz.

 

5. Prawdziwe jest równanie mniej rzeczy = więcej czasu. Wyrzucenie czegoś nie oznacza końca świata, rezygnacja z bardzo angażującego zlecenia na rzecz pójścia z kimś bliskim do teatru nie oznacza porażki zawodowej, a sprawdzanie poczty co godzinę zamiast co 15 minut pozwala się skupić na tym, co prawdziwe – na życiu. Nasze pokolenie nie musi zdobywać, ale wciąż dokonuje wyboru, jaką rzecz “zaprosi” do siebie, więc warto to robić spokojnie i mądrze.
Czego sobie i Państwu życzę 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *