M jak Miłość, czyli o paradoksie wolności

Był piękny majowy poranek, a ja ze wszystkich sił starałam się opanować zawroty głowy. Oto przede mną czas próby – badanie krwi, które miało pokazać, czy w moim wnętrzu kiełkuje jakieś nowe życie. Ukłucie, atak mdłości szczęśliwie opanowany i potem już “tylko” kilka godzin niepewności – oczekiwania na wyniki. W końcu oddech ulgi – wygląda na to, że się udało…

Nikt, kto nie starał się o dziecko dłużej niż kilka miesięcy nie zrozumie, co wtedy czułam. Lata walki, niepewności, frustracji, lęku, beznadziei, ale w tym jednym momencie, kiedy naszym oczom ukazały się wysokie wartości HCG – hormonu świadczącego o ciąży – wszystko, co złe odeszło w niepamięć, a nasze serca wypełniły się radością i miłością do tego nowego, który miał w naszej rodzinie zawitać. Jednak trzy lata i dwoje dzieci później bywa, że zastanawiam się, po co nam to było. Wiadomo, dzieci to cudowna sprawa. Zazwyczaj…

M jak Miłość

Miłość do dziecka nie zawsze pojawia się od razu. Niektórym zabiera to chwilę, a są kobiety, które nigdy nie są w stanie pokochać tak naprawdę, choć bardzo się starają. Zdarza się. U mnie – być może z racji trudności, jakie musiałam przejść, aby to przeżyć – była to miłość od pierwszego ujrzenia dwóch kresek na teście ciążowym. Potem, gdy maluch w wielkich trudach już pojawił się na świecie i otrząsnęłam się po pierwszym szoku, zrobiło się nieco trudniej. No wiecie, ząbkowanie, katarki, wybijanie się na niezależność i te sprawy. Najgorzej było mi jednak znieść to, że nie mogę ot tak wyjść sobie z domu, umówić się z kimś na mieście czy zarwać nocy na pracę (oj, zdarzało się), bo jest taki mały człowiek, który beze mnie nie da sobie rady. Miłość weszła w konflikt z wolnością.

Erich Fromm w swoim traktacie “O sztuce miłości” pisze:

Miłość dziecięca trzyma się zasady: „ Kocham, ponieważ jestem kochany”. Natomiast miłość dojrzała twierdzi: „Jestem kochany, ponieważ kocham”. A Niedojrzała miłość mówi: „Kocham cię, ponieważ cię potrzebuję”. Dojrzała miłość powiada: „Potrzebuję cię, ponieważ cię kocham”.

Z tego, co widzę w internetach i wokół siebie, kobiety uwielbiają się rozwijać. Inwestują w szkolenia, coachingi, udzielają się w różnych grupach i zdają się zawsze chcieć więcej. Czy rozwój równa się dojrzałości? Czy można powiedzieć, że każda kobieta dorosła potrafi kochać dojrzale? Co to, to nie – niestety, ale tyczy się to również miłości macierzyńskiej. Znam wiele dziewczyn, które warunkują swoją miłość do dzieci, wyznaczają im cele, nie pytając o zdanie i szukają ucieczki od lepkich malutkich rączek, które potrafią być równie słodkie, co… upierdliwe, lub traktują maluchy jako modny dodatek i scenerię do zdjęć na Instagram. Miłości dojrzałej trzeba się uczyć, wymaga wysiłku i treningu. Jest po prostu trudna. Co w niej przeszkadza?

Ucieczka od wolności

Kiedy byłam w pierwszej ciąży, myślałam sobie, że nie będę taka jak inne dziewczyny, które właściwie zniknęły dla świata po urodzeniu dziecka – mimo malucha w domu będę prowadzić intensywne życie towarzyskie, wychodzić z nim do muzeów i galerii, wszechstronnie się rozwijać i kwitnąć. Że będę jak Martyna Wojciechowska, która mając ośmiomiesięczne niemowlę w domu wyjechała na dłuższy czas zdobywać kolejne niezdobyte. Niestety, rzeczywistość okazała się brutalna. Babcie nie były aż tak chętne na budowanie więzi z maluchem, nie mogłam zostawić klientów (czyli praca, praca, praca), a zmęczenie nie pozwalało nawet pomyśleć o wyjściu z domu. Potem zrobiło się nieco lepiej, aż z pięciomiesięczniakiem pojechaliśmy na urlop do Włoch i okazało się, że można. Zaczęliśmy chodzić razem na basen, na zajęcia z dziećmi i powoli wszystko zaczynało się normować. Aż tu nagle znalazłam się w drugiej ciąży i od trzech miesięcy, odkąd drugi maluch jest na świecie, czuję się jak w złotej klatce.

Od Matki Polki oczekuje się, że urodzi szybko i bezboleśnie, z uśmiechem na twarzy i uduchowieniem w sercu. Potem jej dziecko ma być idealnie zdrowe i nie zajmować dłużej miejsca w szpitalu, broń Boże nie powinno mieć żółtaczki niemowlęcej, łapać wszystkich wirusów świata i powstrzymać się od płaczu w miejscu publicznym. Nie powinno również robić kup, których nie da się wywabić najlepszym proszkiem świata z ubranek, a co najważniejsze, nie powinno chcieć jeść w miejscach, które mogłyby nie daj Boże kogoś urazić. To samo jednak dzieje się dalej – dzieci mają rosnąć zdrowo i nas kochać, ale najlepiej niech od maleńkości umieją się bawić same i niech nie marudzą. Niech będą blisko, ale nie za blisko. Niech rosną, ale nie za szybko, niech kochają, ale nie za mocno, żeby była przestrzeń. Niech będą niezależne, ale niech nie wpadają w histerię, gdy z jakiegoś powodu nie może być tak, jak chcą. I niech, na Boginię, ciągle czegoś od nas nie chcą, bo człowiek kawy ciepłej wypić nie może i człowiek cierpi.

No cóż, też wpadłam w tę pułapkę. Chciałam mieć dzieci, ale nie chciałam też tracić tożsamości, tymczasem okazało się, że wolność, którą tak sobie ceniłam, już nie istnieje. Nie oszukujmy się – jeżeli człowiek ma dwoje dzieci, a nie stać go na wieczorną pracę niani, babcia jest daleko, to życie towarzyskie zamiera, telefon dzwoni coraz rzadziej i trudno o zrozumienie wśród ludzkości. Może stąd wzięła się popularność blogów parentingowych? Łatwiej o wsparcie w wirtualu niż w realu.

No więc straciłam wolność, ale ją odbudowuję. Powoli ogarniam sytuację, maluch rośnie, starsze coraz rzadziej chce się przytulać. Czas budować nową tożsamość. Wszystkie nasze przejścia, wspólne chwile wiele mnie nauczyły, również o sobie samej. Jestem w stanie wiele znieść, potrafię się poświęcać, a jednocześnie nie tracę wrażliwości na wewnętrzny głos mówiący “a ty? gdzie jesteś? czego chcesz? czy świat się skończy, jeżeli o to zawalczysz?”. Łatwo nie jest, ale tak naprawdę dopiero teraz rozumiem, czym jest wolność wewnętrzna. Nie jest tożsama ze swobodą, ale ze słuchaniem siebie samego i postępowaniem według tego głosu z uważnością na innych, szczególnie tych najmłodszych.

M jak miłość macierzyńska

W innym miejscu tego samego eseju Erich From pisze:

Miłość zaczyna się rozwijać dopiero wówczas, gdy kochamy tych, którzy nie mogą się nam na nic przydać.

Myślę, że to jest właśnie esencja miłości macierzyńskiej – kochać dzieci i niczego od nich nie oczekiwać (poza myciem zębów i takie tam ;)), nie zaspokajać się ich uwielbieniem, nie uzależniać swojego samopoczucia od ich charakteru, losów, decyzji, zachowań. Pozwolić im na bycie sobą, ale i być sobą. Nauczyć je, że dojrzałość oznacza odwagę decydowania o sobie z uważnością na innych, robienie przestrzeni dla siebie, ale przyjaznej dla bliskich – bez budowania fortecy, a bardziej może ogródka kawarnianego, w którym dobrze się pracuje przy kawie, ale i na pogaduchy można wpaść…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *