Mam kolegę, który ma kolegę, a ten z kolei – to zaskakujące – również ma kolegę. Ten kolega z kolei ma żonę. Żona ma bardzo odpowiedzialną i trudną pracę, która bardzo ją absorbuje. Mimo to na niej spoczywają wszystkie obowiązki domowe, plus zakupy i “oporządzanie” dziecka. On też ma pracę, również odpowiedzialną i absorbującą, niemniej jednak ani przez chwilę nie rozważali innego podziału obowiązków. W związku z tym ona po pracy biegnie do domu na drugi etat, a on wraca wieczorem, żeby ominąć popołudniowe korki i rutynę domowego życia. Oboje zdają się sprawiać wrażenie, jakby im to odpowiadało – tak było u nich w domach, tak jest dookoła nich. Niezależnie od tego, kto i jaką ma pracę, to kobieta dba o nieśmiertelne ognisko domowe, podczas gdy on znosi kolejne “mamuty”, niezbyt sobie przy tym brudząc ręce. Takich rodzin, związków jest dużo, dużo więcej. Wszelkie próby negocjacji w tym zakresie spełzają na niczym, więc kobiety zdają się akceptować tę sytuację.

Ogólny przekaz jest taki, że feministki to silne kobiety, które potrafią o siebie walczyć. To odstrasza wiele kobiet, ale też i mężczyzn, co z kolei odstrasza jeszcze więcej kobiet 😉 Wiem, co mówię, bo nieraz z powodu moich poglądów stałam się unikanym obiektem towarzyskim – kobiety obawiały się tego, co o nich pomyślę, a większość mężczyzn, że uprawiając “small talk” narażę ich męskość na szwank. Tymczasem wydaje mi się, że feminizm i stojąca za nią siła, odwaga do wyrażania siebie i swoich poglądów – że to jest właśnie atrakcyjne. Silny mężczyzna, który nie boi się kompromisów, pokocha i będzie szanował silną kobietę, pozbywając się tym samym obciążającego go stereotypu “opiekuna” i “dostarczyciela mamutów”. Czy jestem odosobniona w poglądzie, że feminizm jest sexy?
![]() |
źródło: http://bit.ly/2hFw4pC Wydawnictwo Krytyka Polityczna |
Na szczęście nie, o czym przypomniała mi książka, którą ostatnio dopadłam i przeczytałam jednym tchem – to nomen omen “Feminizm jest sexy” autorstwa dwóch amerykańskich dziennikarek, Jennifer Keishin Armstrong i Heather Wood Rudulph. Publikacja ta jest bardzo daleka od naukowych studiów nad feminizmem, za to wciąga i inspiruje, nawet starą wyjadaczkę w tym temacie, za jaką się uważam 🙂 Jako że połknęłam ją w całości, teraz “powypluwam” ją dla Was w kawałkach, bo moim zdaniem warto się z nią – z jej przesłaniem – zapoznać.
Książka ma formę przewodnika po życiu zwyczajnej dziewczyny, która zderza się z różnymi problemami, ale też musi się w coś ubrać, coś zjeść i gdzieś iść do pracy. Autorki prowadzą nas przez nie (choć ku mojemu ubolewaniu pomijają temat macierzyństwa) i wskazują elementy, które mogą stać się przedmiotem działania, decyzji, świadomego wyboru. Zaczynają od ciała – operacji plastycznych, diet, mody i kosmetyków. Potem idą dalej – mówią o tym, jak często my kobiety oceniamy siebie nawzajem, nasze życie seksualne, wygląd, styl, co bardzo utrudnia prawdziwe “siostrzeństwo” i poprawę ogólnej sytuacji kobiet. Dotykają bardzo życiowych tematów, w tym feminizmu w sypialni – wskazują, jak wiele mamy do powiedzenia w swojej sprawie. Propagują seks świadomy, poszukiwanie tego, co sprawia nam przyjemność, a nie patrzenia na “te sprawy” tylko pod kątem satysfakcji partnera.
Jednym z najciekawszych tematów, które panie poruszają, jest kobieca przyjaźń i solidarność, a raczej ich brak, o którym również pisałam. Czasem udaje się coś zmienić, co pokazuje choćby przykład czarnego protestu, ale najczęściej jest to niestety zmiana ogólna, chwilowa, bo gdy kobiety wracają z protestu, wchodzą do kawiarni, patrzą na siebie i widzą, że ta ma za krótką spódnicę, tej wystają wałki tłuszczu, a tej nie chciało się malować. Oceniamy siebie pod kątem kanonów, które wyznaczyły słynne już media, ale też my same je uwewnętrzniłyśmy – czemu po prostu nie możemy wejść do kawiarni i zamówić kawy, jak choćby taki facet, który ma gdzieś, czy inni faceci są w brązowej czy granatowej kurtce? Po co tracić tyle energii, gdy “sprawa kobieca” wciąż jej wymaga?
Podstawowy wniosek płynący z tej książki jest taki, że jeżeli jesteś dziewczyną/kobietą/mężczyzną w związku z kobietą, w każdym obszarze życia masz możliwość działania na rzecz feminizmu i siebie samej/niej. Czasem chodzi o bardzo proste rzeczy, jak kupowanie kosmetyków firm etycznych i wspierających/zatrudniających kobiety, a czasem o bardziej skomplikowane, jak aktywizm czy pomoc ofiarom przemocy domowej.
Dla mnie najcenniejszym elementem tej książki – poza samą tezą, że feminizm jest sexy – są praktyczne wskazówki, jak działać w każdej opisanej sferze na rzecz kobiet i jak dokonywać świadomych wyborów. Czasem bowiem wpada się w pułapkę taką, że wydaje się nam, że wielkie sprawy wymagają wielkich czynów, a tymczasem najwięcej można zrobić w sferze życia codziennego – wybierając ubrania, dbając o siebie, swoje ciało, spotykając się z koleżankami i wspierając je w ich planach, negocjując odpowiadający nam podział obowiązków z partnerem, czy inwestując w siebie, swój rozwój. “Feminizm jest sexy” to przewodnik, który na każdym kroku stara się argumentować tytułową tezę i moim zdaniem robi to w sposób udany. Choć już po sezonie prezentowym, uważam, że każda kobieta powinna go znaleźć pod choinką.
Bycie sexy jest fajne i przyjemne. Bycie feministką, która jest sexy jest jeszcze fajniejsze i przyjemniejsze, i choć w tym zdaniu zawiera się ocena, nie chcę powiedzieć, że nie-feministki są be i fuj. Po prostu być może nie mają potrzeby akcentowania swojej roli lub podejmują świadomy wybór, by pozostać bierną, czy też powstrzymują je inne względy. Ja mogę Was tylko namawiać – dziewczyny, feministki naprawdę mogą golić pachy, chodzić w staniku lub bez i malować paznokcie. Mogą chodzić na zakupy i lubić to, mogą gadać o serialach, ale następnego dnia nie bać się postawić, gdy okaże się, że nie są równo traktowane w pracy. Mogą malować usta, ale wybrać szminkę od firmy, która ich nie truje i dba o kobiety, jak również mogą się doskonale bawić w męskim towarzystwie. Feministka to kobieta, która jest tego świadoma, decyduje o sobie i nie chce, by ktokolwiek kiedykolwiek robił to za nią.
Podobno nasz polski minister zdrowia nosi się z zamiarem wprowadzenia rejestru wszystkich ciąż – żywych, martwych i poronionych. Stąd już tylko o krok od podpasek na receptę i policji obyczajowej. Jeżeli nie chcemy, by ktoś za nas decydował w tak ważnych sprawach, zacznijmy od małych rzeczy, a poczujemy się silniejsze i odważniejsze. To nasze życie, a może nawet i to będzie nasz rok? Feminizm jest sexy!
Chętnie, tylko niestety sama pożyczyłam – z biblioteki 🙂 Mogę udostępnić – jakoś się dogadamy 😉
Pożycz! 🙂