Dawno, dawno temu, za lasami, za górami, za wieloma obcymi krajami było sobie miasto. Miasto to było ogromne, mieszkało w nim wielu ludzi o różnych religiach i przekonaniach. Pewnego dnia w kraju, w którym znajdowało się to miasto, wybuchła wojna zwana domową. Początkowo wydawałoby się, że miasta ona nie dotknie, ale po jakimś czasie stało się inaczej. Sytuacja zrobiła się jednak nieco dziwna, bo miasto właściwie podzieliło się na pół – jedna połowa była za władcą, który chciał przywołać lud do porządku, a druga połowa to był ten lud, który jakoś nie chciał się dać do porządku przywołać. Jak to często się dzieje w takich razach, zginęło wielu ludzi po obu stronach (choć po stronie ludu więcej), a sporo z nich to były kobiety i dzieci, które z żadną wojną nie miały nic wspólnego. W końcu po kilku latach walk władca zdecydował się zakończyć batalię o miasto, co my znamy pod hasłem “bitwa o Aleppo“. Ale bez obaw – ja nie ciągle o tym samym, a tym razem o czymś innym 🙂
Tym razem będzie o tym, że dzieją się na świecie dziwne rzeczy, które ciężko ogarnąć rozumem. Nastał teraz czas świąteczny, kiedy to słowa “rodzina” i “magia” odmienia się przez wszystkie przypadki, a pięknie wystrojone choinki wnoszą namiastkę hygge pod polskie strzechy. Jest jednak miejsce na ziemi, które jeszcze chwilę temu było na ustach niemal całego świata – Aleppo. Nie zanudzając nikogo – chodzi o to, że w Aleppo też są święta i połowa miasta kilka dni temu celebrowała zapalenie światełek na ogromnej choince stojącej na jednym z wielu zachowanych tam placów. W tym czasie kończyła się ewakuacja cywilów i rebeliantów z pokonanej przez prezydenta Asada drugiej połowy miasta. Ludzie ci cierpieli głód i pragnienie, często z braku dostępu do lekarzy i szpitali mieli nieopatrzone rany, byli zziębnięci. Jednocześnie ich rodacy z ulicy z naprzeciwka szykowali choinki, kupowali prezenty i żyli (prawie) normalnie. Informacja ta dotarła do mnie wczoraj i prawdę mówiąc zbiła mnie z pantałyku. Oto ja, przejęta Polka, pisząca na ten temat w swoim skromnym zakresie, wpłacająca datki na PAH i UNICEF, tyle kilometrów dalej mam wyrzuty sumienia, że nic więcej nie mogę zrobić, podczas gdy tam połowa miasta przygotowuje się do świąt!
Jak zwykle zamiast krytykować kogokolwiek wolę postarać się go zrozumieć… i nie mogę. Ludzi na świecie jest mnóstwo, może nawet za dużo. Różnimy się niemal wszystkim – płcią, wyznaniem, orientacją, poglądami, statusem społecznym, językiem, historią itp. Łączy nas jedno – przynależność do rodzaju ludzkiego. Czemu więc jesteśmy w stanie tak dalece się zapamiętać w religii, uwielbieniu dla przywódcy czy polityce, że zapominamy o drugim człowieku? Jak to możliwe, że wielokrotnie krytykowani za bezczynność i niefrasobliwość “ludzie Zachodu” bardziej się angażują w pomoc Syryjczykom ze zniszczonej, zbombardowanej i zrównanej z ziemią połowy Aleppo, niż mieszkańcy tej niezniszczonej, niezbombardowanej i niezrównanej z ziemią drugiej połowy Aleppo?
Po trosze staram się to zrozumieć – są przeciwni rebeliantom, którzy też ich atakują, zabijają ich dzieci (choć skala jest nieporównywalna), więc odwrócili się od tych, którzy mieszkają na ich terenach. Choć to nadal to samo miasto, ci ludzie stracili w ich oczach człowieczeństwo, bo jego dostrzeżenie zagrażałoby życiu, zdrowiu i spokojowi ducha tej uprzywilejowanej połowy. Co więcej, święta by się raczej nie udały.
Wszystko to zgrało mi się dziwnie z obejrzeniem przejmującego thrillera “Kolonia”, który opowiada o miejscu zupełnie mi wcześniej nieznanym – o Colonii Dignidad, osadzie niemieckich imigrantów w Chile, w której niepodzielną władzę dzierżył były członek Hitlerjugend. Mieszkańcy Colonii stanowili pewnego rodzaju sektę, poddani byli niesamowitemu rygorowi, segregacji płciowej i wykonywali ciężkie prace rolne. Ich przywódca wykorzystywał swoją rolę m.in. przyznając sobie prawo do wykorzystywania seksualnego małych chłopców. Co więcej, w podziemiach osady torturowano i przesłuchiwano więźniów politycznych za czasów Pinocheta, jak również prowadzono eksperymenty medyczne i produkowano nielegalną broń. Wszystko za wiedzą i cichą aprobatą ambasady Niemiec w Chile. Zupełnie nieprawdopodobna sytuacja, znów pod hasłem “ludzie ludziom zgotowali ten los”. Wszystko to działo się w latach 60-70-tych XX wieku, ale dopiero w tym roku poinformowano, że zastępca tego przywódcy sekty nadal żyje w Niemczech i choć zasądzono mu wyrok więzienia, cieszy się wolnością.
Film trzyma w napięciu, przeraża i obrzydza, tym bardziej, że oparty na faktach. Po jego obejrzeniu zaczęłam się zastanawiać, jak to wszystko jest możliwe. Sekty, tolerowanie przemocy w imię dziwnie pojętego dobra danej grupy, nienawiść do członków tej czy innej mniejszości, odbieranie człowieczeństwa przeciwnikom politycznym/religijnym – to się dzieje cały czas, mimo niesamowitego rozwoju technologicznego i naszego przylepienia do smartfonów/tabletów/laptopów nadal pozwalamy na krzywdę jednych w imię drugich.
Myślałam, myślałam i wymyśliłam, że cały czas chodzi o władzę. O to, że większość społeczeństwa oddaje symboliczną władzę nad sobą danej grupie. O to, że każda jednostka, każdy z nas ma wybór, czy stanowi sam o sobie, czy pozwala innym na decydowanie o tym, co ma myśleć i jak spędzać wolny czas. Nawet w sytuacji granicznej – gdy chodzi o zdrowie/życie/dobrostan/przyszłość/teraźniejszość – cały czas każdy ma wybór. Wydaje mi się, że o tym zapominamy na rzecz lenistwa umysłowego – nie mam siły podejmować decyzji, niech ktoś zrobi to za mnie. Stąd już tylko krok do poddania się komuś. Tak się dzieje w małżeństwie, grupie znajomych, nie wspominając o polityce i kościele.

Nadeszły święta, większość z nas spotyka się przy stole, życzy sobie (oficjalnie) jak najlepiej i stara się pokazywać siebie w dobrym świetle. Nie wiem, czy jest szansa, że życzenia związane ze spokojem i pokojem kiedyś będą mogły się spełnić, ale wiem, że odkryłam swoją własną Amerykę. Wiem, że nie można pozwolić, by ktoś za nas decydował w sposób, który nam się nie podoba. Wiem, że nie można pozwolić, by czyjeś poglądy przysłaniały jego człowieczeństwo. Ten, który nas obraża, który nas atakuje, to nadal człowiek. To pewnie naiwność, ale tego właśnie sobie i Wam wszystkim życzę – żebyśmy nigdy nie zapominali, że wszyscy jesteśmy ludźmi.
Howgh!