Czy Audrey Hepburn korzystałaby z mediów społecznościowych?

Obrazek nr 1 – moja dawna znajoma w “realu”, a obecna w “wirtualu” zamieszcza na FB obraz z USG przedstawiający jej nienarodzone jeszcze dziecko w bardzo wczesnej fazie rozwoju. Zdobywa mnóstwo lajków i gratulacji. Szok.

Obrazek nr 2 – umiera kolega, jego konto na FB jeszcze chwilę działa. Kto? Jak? Po co? Niesmak.

Obrazek nr 3 – wracam zatłoczonym tramwajem z pracy do domu. 99% współpasażerów, niezależnie od wieku, płci i wyglądu, przegląda media społecznościowe, wyglądając przy tym jak zombie. Pozostałe 1% patrzy przez okno z równie bezmyślnym wyrazem twarzy. Mam poczucie statystowania w “Walking Dead”.

Obrazek nr 4 – kolega zamieszcza na swoim profilu treść pseudopatriotyczno-rasistowską. Oburzam się, na co on mi odpowiada, żebym w takim razie usunęła go ze znajomych na FB. Robię to i czuję się dziwnie.

Obrazek nr 5 – postanawiam wyłączyć się z mediów społecznościowych na weekend. W piątek wieczorem odruchowo uruchamiam internet na telefonie i już już witam się z FB, gdy przypominam sobie o własnym wyzwaniu i rezygnuję. W sobotę do południa jeszcze mną trzepie, ale w niedzielę czuję się cudownie, a moja uważność jest na bardzo wysokim poziomie. W poniedziałek rano okazuje się, że…nic mnie nie ominęło.

Po co nam media społecznościowe?

Jak wiadomo od czasów starożytnych, człowiek to istota społeczna, a kontakty międzyludzkie to oś życia, zazwyczaj jego sens (poza pustelnikami i innymi “freakami”). Rodzina, przyjaciele, znajomi, współpracownicy, współobywatele, przedstawiciele różnych grup społecznych – kontakty z nimi wynikające z chęci lub mniejszego czy większego przymusu stanowią treść naszego życia. Nasze życie jednak się zmienia, nabiera tempa, przypominając często wyścig szczurów, maraton czy jaką tam analogię wybierzecie. Kontakty interpersonalne siłą rzeczy też ulegają zmianie, nabierając cech powierzchowności, tymczasowości i pragmatyzmu. Media społecznościowe to rezultat, a jednocześnie przyczyna takiego obrotu spraw.

Świat informacji przytłacza. Wielość kanałów TV, stron www, blogów, profilów, zdjęć, newsów przyprawia o zawrót głowy, ale też daje poczucie bycia w centrum, posiadania wielu możliwości działania, czasem nawet zbyt wielu. Obezwładnieni ilością dostępnych opcji, przybieramy bezmyślny wyraz twarzy i…scrollujemy portale społecznościowe, podpatrując, co wybrali inni. Najnowsze badania wskazują, że u użytkowników Internetu poziom satysfakcji z życia po odwiedzeniu dowolnego portalu społecznościowego jest mniejszy niż przed wejściem na niego i to niezależnie od poczucia własnej wartości. Cóż, każdy chce się pokazać z jak najlepszej strony, więc trudno tu o szarą rzeczywistość, a jeśli już, to w wizualnie atrakcyjnej formie. Po co nam więc media społecznościowe?

Chcemy mieć poczucie bycia w kontakcie, nawet jeżeli 50% naszych wirtualnych znajomych to awatary osobowości, które kiedyś znaliśmy, a teraz z potrzeby poczucia się lepiej lub gorzej podpatrujemy, jak im się w życiu wiedzie. Jesteśmy zabiegani (a przynajmniej na takich pozujemy, bardzo ciekawy artykuł na ten temat na blogu joannaglogaza.com ), nie mamy czasu na spotkania, nasiadówki, pogaduchy, więc równoważymy to namiastką kontaktu przez FB, zostawianie serduszek pod postami na Instagramie itp. Smutne to, ale prawdziwe i jak na razie tak wygląda rzeczywistość większości dwudziesto- i trzydziestolatków. Skupiamy się na kreowaniu wirtualnego wizerunku, popadając czasem w śmieszność (np. lajkując własne zdjęcia), a często pokazując to, czego nie widzą nawet nasi najbliżsi. Ersatz, cholera, nie życie.

Złoty środek?

Jakiś czas temu wśród osób żyjących z obsługi mediów społecznościowych (tzw. twórców “contentu”) gruchnęła wiadomość, że Facebook “tnie zasięgi”. Oznacza to, że używając sobie tylko znanych algorytmów sprawia, że dany post trafia do o wiele mniejszej liczby odbiorców niż dotychczas, co ma sprawiać, żeby osoby, którym na takim zasięgu zależy (np. blogerzy) płacili za dostęp do użytkowników. Informacja ta spotkała się z oburzeniem, krytyką, a wręcz rozgoryczeniem spowodowanym odebraniem bezpłatnego narzędzia promocji, zaraz potem jednak przyszło otrzeźwienie. Po pierwsze, często zapominamy, że Facebook, Instagram czy Pinterest to prywatne firmy, które wzbogaciły się na naszej próżności i powierzchowności kontaktów interpersonalnych. Po drugie, zapominamy też, że wszystko, co zamieścimy na łamach mediów społecznościowych staje się automatycznie ich własnością. Zdjęcia dzieci (czasem i płodów), najważniejsze chwile z naszego życia, nasza (czasem radosna) twórczość. Czy jesteśmy gotowi na to, że pewnego dnia ktoś je wykorzysta?

Korzystam z mediów społecznościowych głównie ze względów blogowo-promocyjno-edukacyjnych. Staram się unikać zbyt wielkiej “prywaty”, choć wiem, że to pozbawia mnie szansy na zacieśnienie więzów z odbiorcami moich treści. Trudno, biorę to na klatę. Do tej pory udało mi się nie zamieścić żadnego zdjęcia mojego dziecka – dorośnie i będzie chciało, samo sobie zamieści, choć rozumiem wszystkich, którzy to robią. Cudownie jest się chwalić czymś, co nam “wyszło”, warto jednak pamiętać o gronie odbiorców. Moi przyjaciele wiedzą, jak wygląda moje życie, wszystkim innym mogę się podzielić w mediach społecznościowych. To w końcu doskonałe (pod względem zasięgu, nie rzeczowości niestety) narzędzie do dyskusji i poszerzania wiedzy o świecie, dające dostęp do informacji, możliwość oddziaływania na jego kształt i istotnie ułatwiające pracę. Jedyne, o czym trzeba pamiętać moim zdaniem to to, aby takim narzędziem pozostało, a nie pożeraczem czasu i chęci do życia.

Czy Audrey Hepburn korzystałaby z mediów społecznościowych?

Audrey Hepburn, dla mnie synonim elegancji, inteligencji i dobroduszności, kochała swoją rodzinę i przyjaciół, ale potrafiła też okazywać zainteresowanie i sympatię zupełnie obcym ludziom. Uwielbiała spotykać się z osobami jej bliskimi, zasiadać z nimi przy stole i rozmawiać o życiu. Czy zamieniłaby to na klikanie serduszek i kciuków skierowanych w górę? Wątpię, choć pewnie nie omieszkałaby uczestniczyć w mediach społecznościowych, aby pisać o swoich akcjach na rzecz praw dzieci i nagłaśniać problemy, które ją bolały. To moim zdaniem najlepszy użytek, jaki można teraz uczynić z posiadania przeróżnych profilów. Warto to robić w taki sposób, aby nie zapomnieć, że koniec końców to tylko narzędzie, a profil tak naprawdę i tak mamy jeden 🙂

4 komentarze do “Czy Audrey Hepburn korzystałaby z mediów społecznościowych?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *