Kończy się właśnie miesiąc, w którym wiosna wybucha, tylko po to, aby mógł zacząć się miesiąc, w którym wiosna rozpościera swoje skrzydła i przykrywa nimi całą ziemią, a przynajmniej naszą półkulę. “Mamo, zima już nie wróci?” – pyta mój starszak, ubierając rano do przedszkola rękawiczki i czapkę. O ile maj nie będzie wyjątkowo zimny, jak śpiewała Kora, będzie piękny. Tym bardziej, że wracam w nim do mojej poetyckiej partyzantki, czyli akcji MAJ Z WIERSZEM, a także dokonałam delikatnej zmiany spojrzenia na bloga, co powinno dodatnio wpłynąć na jego treść. Teraz czas na podsumowanie tego, co mija, aby móc przywitać to, co przyjdzie 🙂
Pięć rzeczy, które wywołały u mnie uśmiech w kwietniu
1. Olśniło mnie
Nie jest to może olśnienie na skalę globalną, ale jednak – u mnie sporo pozmieniało, jeżeli chodzi o podejście i nastawienie do życia. Teraz obserwuję niemalże modę na udawanie się na psychoterapię i korzystanie z innych form pomocy psychologicznej. Uważam, że to dobrze, bo ten temat powinno się odczarowywać – sporo z nas wyszło z dzieciństwa dość potłuczonych i trzeba niesamowitej roboty, żeby nie dać się temu zdeterminować w dorosłym życiu. Tym bardziej, że wszystkie takie zaszłości wychodzą na jaw, gdy mamy swoje dzieci. Przez dłuższą chwilę również zastanawiałam się nad skorzystaniem z tej formy pomocy, ale względy pragmatyczno-finansowe przeważyły szalę na rzecz samopomocy. Wykonuję ogrom roboty, żeby poradzić sobie z samą sobą, ale chyba w końcu zaczyna mi to wychodzić. Doszłam już praktycznie do równowagi po przeżyciach szpitalnych, choć jeszcze została mi jedna moja pięta achillesowa – spychanie samej siebie na koniec kolejki. Paradoksalnie ja – która choćby tu wzywałam czytelniczki do dbania o siebie – zaniedbałam się w wielu aspektach. Przypomniało mi o tym moje warczenie na bliskich, które nie było spowodowane ich zachowaniem, ale tym, że patrząc na nich widziałam pseudoprzyczyny mojego zaniedbania, choć tak naprawdę przyczyna tkwi we mnie. Przypomniało mi też o tym blog Edyty Zając, a szczególnie artykuł o dbaniu o siebie i o tym, że kobiety powinny to sobie wpisywać w plan dnia – dosłownie w kalendarzu, bo jeżeli mają z czegoś zrezygnować, to niestety rezygnują właśnie z siebie. Dziewczyny, nie róbmy tego! Nawet 15-20 minut dziennie robi różnicę, dbajmy o siebie!
2. Napisałam dwa wpisy na bloga
Znów – nie jest to może osiągnięcie na skalę światową, bo blogerska norma to dużo więcej, ale dla mnie to osiągnięcie ostatnio 🙂 Może Wam umknęły te wpisy – polecam, bo wydaje mi się, moim skromnym zdaniem, że są mocno na czasie. Jeden jest o uczciwości wobec siebie, a drugi o zmienianiu świata. Z obu wynika jeden wniosek – nie da się zmienić nic wokół nas, dopóki nie zmieni się siebie. Amen 🙂
3. Wzięłam się do roboty
Steve Jobs powiedział:
Twój czas jest ograniczony, a więc nie marnuj go na życie cudzym życiem. Nie daj się złapać w pułapkę przeżywania życia, będąc sterowanym przez innych. Nie pozwól, by zgiełk opinii innych zagłuszył twój wewnętrzny głos. I co najważniejsze, miej odwagę podążać za swoim sercem i intuicją. One jakimś cudem już wiedzą, kim tak naprawdę chcesz zostać. Wszystko inne ma wartość drugorzędną!
W dzisiejszych czasach trudno o usłyszenie swojego głosu, bo zagłusza go szum medialny, dźwięki powiadomień o nowych wpisach na Instagramie i cały ten chaos realno-wirtualnego świata. W kwietniu – głównie w okresie świątecznym – wyłączyłam się z mediów społecznościowych i po raz kolejny odkryłam, ile wtedy jest czasu. Ile rzeczy można przemyśleć, książek przeczytać, puzzli z dziećmi poukładać. Całe morze czasu, a przede wszystkim uwagi! To o nią walczą dzieci, gdy są niesforne, tego chcą mężowie, gdy zaczynają marudzić i tego chcemy my, gdy warczymy na innych, bo nie doceniają naszej pracy. Wszyscy chcemy czyjejś uwagi, ale my dorośli zapominamy, że najpierw musimy dać ją sobie. Wyłączam więc telewizor, o wiele rzadziej i mniej uważnie wchodzę na Instagrama i Facebooka i myślę, że to się będzie pogłębiać. Nawet w tych mediach możliwa jest na szczęście sensowna interakcja, nawiązywanie kontaktów, które coś ze sobą niosą, a nie ograniczają się tylko do klikania “Lubię to”. Na takie relacje liczę, rezygnując z okołointernetowej bieżączki, która nie jest mi już po prostu potrzebna. Pracuję też efektywniej i maksymalnie wykorzystuję czas pracy – dzięki temu nie muszę już siedzieć wieczorami, które poświęcam na swój rozwój i zwykły relaks.
4. Doceniam ludzi
W tym miesiącu wyjątkowo zaczęłam doceniać ludzi wokół siebie, ale też i tych, których czasem całkiem przypadkowe słowa czy czyny jakoś na mnie wpływają. Rozpoczęłam swoją wewnętrzną akcję “Doceniam, nie oceniam”, bo dotychczasowy pęd do oceniania wszystkich nie wyszedł mi na dobre. Przyniósł dużo frustracji, rozczarowań, poczucie samotności, a więc nie jest mi już potrzebny. Mam wokół siebie sprawdzonych ludzi, znalazłam też kilka wartościowych postaci w Internecie i choć nasze sytuacje życiowe są wzajemnie nieprzekładalne – dają mi siłę. Doceniam też ludzi spotkanych zupełnie przypadkowo, jak choćby inną mamę, która też z synem czekała na korytarzu komisji ds. orzekania o niepełnosprawności – jej wizerunek, sposób mówienia o chorobie dziecka czy to, że poleciła nam organizację do pomocy wpłynęły na mnie bardzo pozytywnie, choć nasze przypadkowe spotkanie trwało jakieś 10 minut. Doceniam zatem ludzi i doceniam nieprzewidywalność życia, nie spinając się już własnymi oczekiwaniami na dany temat.
5. Ochrzciłam dzieci
Wiem, wiem, wiem. Bardzo Was proszę o powstrzymanie się od komentarzy światopoglądowych. Chrzest naszych dzieci był i jest dla mnie bardzo ważny – choć nie jestem religijna, w naszym życiu od kilku miesięcy ten temat gości regularnie i brak chrztu zaczął mi ciążyć. Wiem, że można to skwitować stwierdzeniem “jak trwoga, to do Boga”, ale wierzcie mi, że są sytuacje, w których w głębokim poważaniu ma się to, co mogą powiedzieć inni. Chrzest był też częścią mojego “dealu” z Bogiem – w ten sposób czuję, że dopełniłam swojej części umowy i zrobiło mi się w końcu lżej na sercu. Choć ciężko uwierzyć w cuda, gdy już do nich dojdzie i nieśmiało się o nich komuś szepnie, łatwo dostać łatkę wariata, a w najlepszym razie fantasty. Cóż, w naszym życiu wydarzył się mały cud i nieśmiało liczę na kolejny, który pozwoli mojemu dziecku stanąć na własnych nogach. W międzyczasie oczywiście działam i pracuję nad tym, ale mam wrażenie, że bez “iskry bożej” może być ciężko.
Ochrzczenie dzieci pozwoliło nam też dostrzec, że mamy wokół siebie naprawdę sprawdzonych ludzi – rodzinę i przyjaciół, którzy potrafią stanąć na wysokości zadania i dotrzymać nam kroku, gdy trzeba. Był to dzień wyjątkowy dla nas wszystkich i bardzo ważne wydarzenie dla mnie. Niezależnie od tego, jak oceniam Kościół (a oceniam stanowczo nie po Jego myśli), ten obrzęd przejścia dał nam to, czego potrzebowaliśmy w sposób, który był dla nas do przyjęcia. I nie, nie mamy ślubu kościelnego – aż tak grzeczni nie jesteśmy 🙂
[line]
Kwiecień obfitował w mnóstwo emocji – od smutku i frustracji po ogromną radość. Ciekawe, co przyniesie maj? A Wam jak minął ten miesiąc? Jeżeli chcecie, podzielcie się w komentarzu. Howgh!